poniedziałek, 6 sierpnia 2012

O szkole, kombinacjach i trochę wspomnień...

Nieodżałowany Jan Izydor Sztaudynger spuentował nasze szkolnictwo w ten sposób: „Zdolna jest czasem szkoła z najzdolniejszego zrobić matoła”. Nasz zmarły w 1970 roku satyryk był z wykształcenia socjologiem to chyba wiedział co rymuje. Jednakowoż niedostatki szkolnej edukacji nadrabia realne, praktyczne życie, bo Polak potrafi. I to jak, nasze umiejętności przystosowywania się do realiów pokazuje Bareja w filmie „Miś”.

Obserwując dzisiejszą rzeczywistość okazały się prorocze spostrzeżenia artystów. Tak mi się wydaje, że od 10-13 lat zmiany w myśleniu i edukacji, w szczególności młodego pokolenia, zmierzają w złym kierunku. Demokracja, wolność słowa, mnogość ugrupowań politycznych i krótkotrwała ich aktywność na scenie rządowej, przyczyniły się do ludzkiej bezmyślności i kombinowania. Wiem co piszę bo jestem niejako produktem tego systemu, przy swoich 36 latach egzystencji, na tym najlepszym ze światów zapamiętałem troszkę dawnej solidarnej Polski, o której młodsi ode mnie uczą się z już z podręczników, pisanych czasami przez oportunistów i wydawanych przez pazernych na pieniądz wydawców. Co chwilę słyszymy (najczęściej w okresie rozpoczęcia roku szkolnego) o słabej jakości tychże pozycji co to mają uczyć pamięci historycznej, ale efekt tego jest jak, to widać na ulicy i w telewizji, jest mizerny. Ministerstwo Edukacji nic sobie nie robi z tego. Chyba nasi politycy stosują tą zasadę, której hołdowali: Filip Macedoński i Ludwik XI: „divie et impera”, znaczy się dziel i rządź,a w wolnym tłumaczeniu wychodzi, że im obywatel głupszy tym łatwiej się nim rządzi, tylko czy to właściwa droga i ścieżka, czy też kurs do tak propagowanej przez Platformę "zielonej wyspy"?. 

Pamiętam czasy mojego dzieciństwa, kiedy rodzice zapracowani na zmiany, posyłali mnie przed świętami w długą kolejkę aby w zieleniaku na Skarpie kupić karpia i kilka pomarańczy, aby w wigilijny wieczór móc skosztować imperialistycznego, jak mówią teraz o USA w Korei Północnej, a u nas wtedy tak mówili - owocu południowego. Tamtej atmosfery nie odda żaden opis , a dzisiejsza młodzież nie zna smaku cukierka "kartoflaka", napoju w folii marki cytro-netta - o smaku rozcieńczonego ludwika. 

Zapewne w podręcznikach niebawem będą omawiane wydarzenia w Smoleńsku , a o produktach czekoladopodobnych będzie cicho sza. Młodzież ma teraz wszystkie dobra materialne i używki na wyciągnięcie ręki, jakiś młodzian przysłał mi niedawno maila z żartem: „matka pyta swoje dziecko; Jasiu czy ty masz problem z narkotykami, ależ skądże mama; żadnego, dzwonię i przywożą pod dom”. Sam już jestem rodzicem, czym już tutaj epatowałem, nasza czteroletnia córka zmusza nas do niemałego wysiłku, aby zaspokoić jej ciekawość świata. Uczymy Michalinkę opisywania rzeczywistości własnymi słowami, nie marnujemy żadnej okazji, ostatnio kiedy wracaliśmy ze szpitala, gdzie odwiedziliśmy mamę i jej najnowszego braciszka mogłem się wykazać, choć łatwo mi nie było. Dlatego też martwi mnie poziom nauczania w szkołach i brak tak naprawdę zainteresowania wychowaniem młodzieży.

Ja jestem potomkiem wyżu demograficznego, czyli niejako, też jestem wyżem i wtedy kiedy dorastałem władze Rzeczypospolitej dbały o poziom wykształcenia aby dogonić Europę. Zaś z nadejściem nowej ery ustrojowej przedsiębiorczy obywatele przewidując możliwość niezłego zarobku zakładali uczelnie wyższe, każdy wykładowca akademicki miał tyle godzin ile chciał, w tylu szkołach ilu chciał, nie ma siły musiało się to odbić na jakości, czyli poziomie wiedzy absolwentów, na których cześć zapewne wyprodukowano nawet wódkę „Absolwent”.

Tak w wakacje mnie napadło, nie wiedzieć czemu, żeby przypomnieć sobie szkolne lata i oto co odkrywa moja pamięć. Moja szkoła szkoła podstawowa, to dawna szkoła nr 18 na Skarpie i nr 2 na Międzytorzu. Tej "18" nie za bardzo pamiętam, wiem, że miałem blisko i jakoś w 4 klasie przeprowadziłem się na Międzytorze bo tata dostał po wielu latach mieszkanie M-4, wtedy to był luksus. Przeniosłem się do szkoły podstawowej nr 2 i to już dobrze pamiętam. Moją wychowawczynią była bardzo sympatyczna Pani Teresa Jakubowska, oddana uczniom, sympatyczna. Miło wspominam Panią od biologii, chyba nazywała się Rutkowska, wymagającą Panią od języka polskiego ... i Panią od matmy, która ostro nas trenowała, ale z dobrym skutkiem. Szkoła średnia to już prawdziwe wyzwanie edukacyjne. Uczęszczałem 5 lat do Elektryka, do 1. klasy elektronicznej w Płocku. Świetni nauczyciele, Pani od matmy szalała na lekcjach, już obowiązywała skala ocen od 1 do 6, czasem jakaś "pała" wpadła ale wszystko było pod kontrolą. Z trwogą wspominam właśnie matematykę, każda lekcja to był zawsze stres. Każdy czuł respekt przed Matematyczką, potrafiła połowie klasy w ciągu jednej godziny postawić same niedostateczne, ale pomijając nasze stresy przynosiło to efekty. Maturę zdałem na 4 więc na spoko to przeszedłem. Dopiero na studiach zostało to zweryfikowane, że nie miałem z matmą problemów żadnych. Ale tak sobie myślę, że nauczycielom się chciało nas uczyć, mieli stanowcze podejście do uczniów, większy szacunek, tak jak i my mieliśmy szacunek do nauczycieli. Było nas w klasie szkoły średniej 34 osoby, same chłopaki i był spokój w szkole. Żadnego chamstwa, żadnych narkotyków i innych głupot. Można było się bawić i uczyć z uśmiechem na twarzy. Czasem zamiast na rekolekcje chodziliśmy na wino do kolegi, do jego domu, zamiast do kościoła. Tu przypomina mi się jak Dziadek mój nawiał:, że „dobrego knajpa nie zepsuje a złego kościół nie naprawi”. Z tego co wiem z mojej szkoły średniej większość osób pokończyła studia i każdy ma pracę. Myślę, że to właśnie szkoła średnia najbardziej nas ukształtowała. Kiedy już wyfrunęliśmy spod skrzydeł rodziców szkoła nas przyjęła i właśnie wychowywała. 

Tak jak już wspomniałem mieliśmy ogromny szacunek do nauczycieli, trzeba było być czujnym, kartkówka pojawiała się nawet na 1. zajęciach z matmy po wakacjach. A teraz z tego co słyszę przez pierwsze dwa tygodnie nowego roku szkolnego uczniom nie wolno postawić jedynki, czy jak to tam się zwie. To jest śmieszne, kpina ze szkoły. Kiedyś jak nauczyciel coś powiedział to było to święte, nie było dyskusji, trzeba było naprawdę się napracować, a już żeby coś ściągnąć na klasówce, to raczej niemożliwe. Mieliśmy nawet ponad 30 godzin zajęć tygodniowo, a teraz widzę więcej uczniów na mieście niż w szkole, ciągłe przerwy, ciągłe wakacje. Już nawet jak jest matura próbna to uczniowie nie chodzą do szkoły. Uczniowie ciągle tylko chodzą na korepetycje, to co robią nauczyciele, że nie uczą? Ja nigdy nie byłem na korepetycjach, jak dostałem lufę to był opieprz od starych, jakiś zakaz i konieczność poprawy a gdzie tam korepetycje. Rozumiem nauczycieli, że przy niby małych zarobkach i 18 godzinnym tygodniu pracy muszą dorobić, nie winię ich, chociaż tak jak z lekarzami można powiedzieć, że składali przysięgę i ich obowiązkiem jest edukować, ale kapitalizm robi swoje. Zatem nie pozwólmy aby ziścił się dwuwiersz Sztaudyngera: Zdolna jest czasem...

Twardy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz